Przypłynęliśmy tu z Nadi super szybką motorówką (220hp),
Filip był zachwycony, zwłaszcza, że zabraliśmy ze sobą towarzystwo – Bogdana i
Kamila. Płynęła również z nami japońska para, która wygląda jak żywcem
wyciągnięta z lat 70-tych. Na miejscu okazało się, że nasza chatka beach-front
znajduje się w środku wioski i choć do plaży (średniej) jest tylko pół minuty
to po warunkach filipińskich byliśmy nieco rozczarowani. Na szczęście domek
jest murowany, duży i ma podłogę wyłożoną kafelkami (mniej robaków) a także
stolik przy którym Fi się bawi. Zaraz po zrzuceniu bagaży wybraliśmy się na
mały spacer po wyspie – chodziły słuchy, ze można ją obejść w 15 min… Nam
zajęło to 4 godz.! Sprawdziliśmy, że przy hiper drogim resorcie po drugiej
stronie wyspy plaża jest lepsza i jest basen dla dzieci. Filip natychmiast
skorzystał i sobie popływał, mały Australijczyk chciał się z nim zakolegować,
ale Fi zaczął go naprawiać – „ no mów do mnie po polsku!” Resort otoczony jest
płotem i podobno nie wolno nam tam chodzić, o czym dowiedzieliśmy się po
powrocie. Na kolację była mieszanka warzyw i ryżu, całkiem ok. a do kotleta
grał polinezyjską muzykę miejscowy zespół, co było bardzo miłe.
Drugiego dnia na Mana postanowiliśmy wybrać się na wyspę,
gdzie był kręcony film z Tomem Hanksem „Cast Away”, przy okazji zobaczyć w
końcu jakąś rafę. Wycieczka szybką łódką wśród lazurowych wód była bardzo
przyjemna, nasz kapitan opowiadał o szczegółach kręcenia filmu i o innych
wyspach. Na wyspie mieliśmy się wspiąć do jaskini, gdzie Tom Hanks
pomieszkiwał, ale ja z Fi mieliśmy to w nosie: obejrzeliśmy napis „Help me” ze
skorupek kokosów i poszliśmy pływać. Rybki fajne, ale jakoś mało ich było, za
to ja miałam nową frajdę, wypróbowywałam aparat do robienia podwodnych zdjęć.
Niestety wycieczka była krótsza niż myśleliśmy (1/2 dnia dla nich to niecałe 4 godz.), ale za to czekał na
nas lunch po powrocie. Popołudniu głównie wegetowaliśmy w domku (gorąco i
trochę się spiekliśmy) a jak zaszło słońce to na plaży. Wieczorem był wspaniały
pokaz tańców polinezyjskich w wykonaniu mieszkańców wyspy. Był świetny pokaz tańców zalotnych, walecznych
i z maczetą a na koniec „fire dance” na
plaży. Cudne! Najlepsze było to, że spektakl był przygotowany przez
miejscowych, był bardzo naturalny i widać było, że sprawia im radość. Za
dopłatą 10 $ dostaliśmy też lepszą
kolację z grilla – rybę, kurczaka, kiełbaski, sałatki, bardzo smaczne. Niestety
Filipek, mimo bardzo głośnej muzyki i tego, że byliśmy przy samej scenie spał w
moich ramionach cały wieczór. Chłopcy potem imprezowali do rana z miejscowymi a
ja jak zwykle poszłam z dzieckiem….Była to też nasza kolejna impreza z
Japończykami, których jest tu ze 30-tu : przyjechali na Fiji uczyć się
angielskiego. Jest to głównie młodzież , studenci, ale też kilka starszych osób
(ok 70-tki). Jak zwykle są strasznie mili, śmieszni i jak z innej planety.
Dobrą stroną pobytu na Mana jest to, że w zasadzie żyjemy z miejscowymi,
zupełnie nieturystycznie, złą – nie ma ciepłej wody, jest „umiarkowanie
czysto”(czyt. syf) no i jednak drogo
(płacimy ok. 7x (!) tyle co za podobne warunki w Azji…z dziewczyn chyba tylko
Ala i Basia dałby tu radę) No i rafa na razie słaba.
Mnie znów coś pogryzło, mam uczulenie okropnie swędzące, tym
razem głównie na plecach, na szczęście reszta zdrowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz